środa, 3 stycznia 2018

Recenzja: Robyn Schneider „Początek wszystkiego”

Ta powieść jest najlepszym dowodem na to, że ja się kompletnie nie nadaję do czytania literatury YA w której nie ma smoków. Za nic to do mnie nie przemawia i każda próba kończy się irytacją i zgrzytaniem zębów. Pierwszą książką przeczytaną przeze mnie w nowym roku jest właśnie dumny reprezentant nurtu literatury młodzieżowej, czyli „Początek wszystkiego” autorstwa Robyn Schneider i dzisiaj właśnie o tej książce.





Ezra Faulkner ma wszystko, czego potrzebuje nastolatek - jest popularny, przystojny, ma piękną dziewczynę i jest kapitanem szkolnej drużyny tenisa. Wszystko zmienia się pewnego wieczoru, gdy chłopak zostaje ofiarą wypadku samochodowego. Prognozy nie są najlepsze - Ezra musi zrezygnować z marzenia, by zostać profesjonalnym tenisistą. W konsekwencji czuje się zagubiony i nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. I wtedy w jego życiu pojawia się Cassidy...




Nawet nie wiem od czego zacząć. Pierwsze 40 stron całkiem mi się podobało i miałam nadzieję, że w końcu trafiłam na coś interesującego. Niektóre przemyślenia i uwagi chłopaka były naprawdę ciekawe. A potem pojawiła się Cassidy i wszystko trafił szlag.

Schneider chciała wykreować Cassidy na troszkę zwariowaną, oderwaną od rzeczywistości dziewczynę, która wszystkich fascynuje. Taką co „tańczy tak, jakby chwila miała trwać wiecznie”, jak czytamy w blurbie. Prawda była zgoła inna. Dziewczyna irytowała mnie niemiłosiernie, bo tam gdzie w zamiarze miała być słodka i oryginalna, była przemądrzała i wkurzająca jak mało kto.

W ogóle mam wrażenie, że bohaterowie w tej książce są bardzo płascy. Autorka chciała pokazać Ezrę, jako młodego chłopaka, który po wypadku może spojrzeć z innej perspektywy na swoje życie i wyłamać się z narzuconej mu roli popularnego chłopaka. Rozumiem, przesłanie naprawdę dobre. Jednak jak dla mnie wyglądało to tak, jakby Ezra przestał się nagle przyjaźnić ze sportowcami i cheerleaderkami, bo ich jedynym życiowym celem jest bycie popularnym, a hobby to tylko i wyłącznie imprezowanie. Przekaz jak dla mnie jasny. Jeśli uprawiasz w szkole sporty i jesteś w tym dobry, to prawdopodobnie twój iloraz inteligencji jest bardzo niski, a zdolności rozumienia tego, co się do ciebie mówi są niemalże zerowe. Poza tym masz parcie na szkoło. Ale przynajmniej jesteś ładny. Czarę goryczy przelała scena w której cała drużyna futbolu biegała nawalona po mieście i demolowała place zabaw. Bo tylko to potrafią „mięśniaki”. Ale dobrze, że Ezra ma Cassidy, która go uświadamia, że to takie żałosne, żeby pragnąć zostać królem balu czy trenerem tenisa. Przecież można być takim wyjątkowym jak ona i cytować filozofów w najmniej spodziewanych momentach.



Super, że Ezra próbował nowych rzeczy. Naprawdę. Ale miałam wrażenie, że autorka strasznie zaszufladkowała ludzi. Jeśli czytasz książki, to nie możesz być członkiem drużyny sportowej.  Jeśli dzisiaj siedzisz przy stoliku ze swoimi przyjaciółmi z kółka debatowego, to jutro nie możesz dla odmiany zjeść lunchu z kolegami z drużyny. Jeśli zostajesz królem balu, to przegrałeś życie. A czy chłopak nie mógł robić wszystkiego? Czy nie można mieć najlepszego przyjaciela, który gra w tenisa i drugiego, który jest supernerdem, nawet jeśli obaj panowie się nie znoszą? Czy nie wypada czytać książek po treningach? No proszę.

Głównym minusem tej książki był jednak brak fabuły. Wiadomo, chłopak dochodzi do siebie po wypadku i chce zrozumieć, co go dalej czeka i kim naprawdę jest. Poza tym w centrum są też jego relacje z Cassidy. Ale strona za stroną nic się wielkiego nie dzieje, nie ma żadnego przełomu, zwrotu akcji, niczego co by pchnęło fabułę do przodu. Jakiegoś wielkiego boom. No chyba, że jest to wyjawienie wielkiej tajemnicy, którą skrywa Cassidy, ale trzeba być naprawdę bardzo mało rozgarniętym, żeby się tego nie domyślić po subtelnych wstawkach Schneider.

Nuda, nuda, nuda!


Podsumowując, książka naprawdę nie była tragiczna, bo język powieści i rozterki głównego bohatera były całkiem sensowne. Nie licząc tych stereotypowych założeń, że sportowcy są tacy, a nerdy inni, głównym problemem tej powieści była nuda. Pomimo tego, że przeczytałam ją w jeden wieczór, to już od połowy zaczęłam sprawdzać kiedy koniec, ponieważ nic się nie działo. Myślałam, że tytuł będzie ciekawym mottem na rok 2018, ale się trochę przeliczyłam. Wiecie, nowy rok, nowa ja, nowe plany i początek wszystkiego, co dobre! Optymistycznie mówiąc, nowy rok czytelniczy mogłam zacząć gorzej, ale też nie pogniewałabym się, gdybym rozpoczęła go inną powieścią. I'm sorry. 



Może wy możecie mi polecić naprawdę dobre YA? Bo jak widać sobie ufać nie mogę!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz